Gdy szedłem spóźniony na pierwsze nabożeństwo sobotnie w nowym dla mnie warszawskim zborze, zza otwartych okien rozbrzmiewał śpiew sióstr i braci w Chrystusie. Zapewne już po apelu ewangelizacyjnym – pomyślałem. Przypomniałem wtedy sobie, jak będąc członkiem zboru w Podkowie Leśnej, zacząłem po wielu latach opuszczać początek sobotnich nabożeństw, a potem przestałem przychodzić na apel ewangelizacyjny. Rezygnacja z lekcji Szkoły Sobotniej, była tylko kwestią czasu. I tak też się stało, wkrótce przychodziłem wyłącznie na drugą część nabożeństwa. Przerwa oddzielająca pierwszą od drugiej części nabożeństwa, była jak czarodziejska zasłona – pozwalała w sposób niemal niezauważony, wmieszać się w tłum współwyznawców rozmawiających na korytarzu przed kaplicą, a potem razem z nimi „wpłynąć” niczym niewidzialny duch do środka i zająć pierwsze wolne miejsce gdzieś w ostatnich rzędach. Istniała już całkiem spora grupka osób podobnych do mnie, które z sobie znanych powodów także straciły zainteresowanie pierwszą częścią nabożeństwa. Nikt mnie nigdy nie zapytał, dlaczego opuszczam początek nabożeństw. A więc, jaki jest powód, że moje puste krzesło wita Jezusa. A przecież kiedyś było inaczej. Po zawarciu przymierza z Panem, tylko poważna choroba mogła przeszkodzić mi przyjść punktualnie w sobotni poranek na spotkanie z moim Zbawcą. Prawdę mówiąc, w kaplicy pojawiałem się już kilkanaście minut przed 9.30. I nie byłem jedyny, który tak robił. W różnych miejscach siedziały już osoby oczekujące na przywitanie Boga, jedne zanurzone w swoich myślach, inne w skupieniu czytając Jego Słowo. Gdy nowy przybysz przekraczał próg kaplicy, zanim usiadł na swoim krześle, zatapiał się na kilka chwil w modlitwie, aby wyszeptać Jezusowi swoje uczucie. Do tych sobotnich wczesnych „ptaszków” wyczekujących chwili, aby wznieść pierwszą pochwalną pieśń i modlitwę swojemu Stwórcy, przyłączał się czasem organista i wygrywał ciche preludia, które unosiły myśli wszystkich ku niebu. Ta atmosfera oczekiwania na przywitanie Boga była niezwykła. Prawdziwe sacrum. W jakiś magiczny sposób otwierały się wtedy szeroko serca przed uroczystym spotkaniem z Panem.

Przechodząc spóźniony obok kaplicy warszawskiego zboru i słuchając śpiewu kierowanego do Jezusa, postanowiłem, że w następny tydzień wstanę pół godziny wcześniej, aby przyłączyć się do tych, którzy witają Pana już pierwszą pieśnią i modlitwą nabożeństwa. Dzisiaj, po kilku miesiącach od tamtego dnia, jestem przekonany, że ta chwila przywitania Jezusa jest najważniejszą częścią sobotniego nabożeństwa. W niej wyraża się pełnia wdzięczności, uwielbienia oraz czci składanej Bogu, za wszystko co dla nas czyni, czynił w minionym tygodniu i uczynił dotąd w życiu. Nie chodzi o wartościowanie poszczególnych minut nabożeństwa, lecz o doświadczenie, że bez tego uroczystego momentu przywitania i uwielbienia Boga, z pieśnią i modlitwą całego zgromadzenia, które prosi Go o szczególne błogosławieństwa, po prostu czerpiemy mniej z Jego błogosławieństw. Ten moment można chyba przyrównać tylko do radości, jaką wywołuje w sercach zakochanej w sobie pary, chwila spotkania o umówionej godzinie. Gdy ona minęła, a ukochanej osoby wciąż nie ma, radość powoli zaczyna ustępować, a gdy upływają kolejne minuty, w sercu pojawia się niepokój, a nawet smutek. Czy podobny smutek dotyka Jezusa i naszego Ojca, kiedy czekają na spotkanie z nami, a nas nie ma? Czy o tak bliskim związku myślał Jezus, gdy nazwał nas swoją ukochaną Oblubienicą, a siebie Oblubieńcem? A co dzieje się w sercu osoby czekającej o umówionej godzinie, gdy ta druga spóźnia się na każde spotkanie? Nie jeden raz, dwa, pięć razy, dwadzieścia razy, ale za każdym razem? A przecież umówione w sobotę o 9.30 spotkanie Oblubieńca z Oblubienicą, jest szczególnym spośród wszystkich spotkań, jakie mają w pozostałe dni tygodnia. Dlatego, że odbywa się w dzień poświęcony przez Boga i z całym Jego ludem. Z tego właśnie powodu jest tak uroczystym spotkaniem. Dla chrześcijanina zawstydzająca musi być sytuacja, kiedy potrafi punktualnie, pięć razy w tygodniu, przyjeżdżać do pracy na wczesną godzinę wyznaczoną przez pracodawcę w umowie o pracę, a spóźniać się raz w tygodniu na uroczyste spotkanie ze swoim Bogiem. A odbywa się ono jeszcze później.

Słowa pierwszej pieśni rozpoczynającej sobotnie nabożeństwo, zwykle chwalą dzieła Bożego stworzenia, dzieło odkupienia człowieka i święty dzień sabatu. Pieśni te przypominają mi pierwszych adwentystów, których rozpierała radość, że mogą tak jak Adam i Ewa, jak Noe, Abraham, Jakub i Mojżesz, jak Daniel i Izajasz, jak Jezus i Jego uczniowie, a potem chrześcijanie pierwszych wieków, zbierać się razem w dzień sobotni i oddawać cześć Wiekuistemu Bogu. Gdy nabożeństwo otwiera stary protestancki hymn, wtedy przypominają mi się Waldensi, którzy musieli uciekać przed prześladowaniami w góry Piemontu, aby zachować czystą naukę Jezusa, a w sobotę zbierali się w grotach i jaskiniach, aby oddać chwałę temu, który ich stworzył i zbawił. Ta pierwsza pieśń uwielbienia kierowana do Boga podczas nabożeństwa, a zaraz za nią dziękczynna modlitwa, w której wszyscy prosimy Go o błogosławieństwa w imię „Baranka, który gładzi grzechy świata”, łączą nas węzłem wiary z całym Bożym ludem, całej historii ludzkości, który czekał na spotkanie ze swoim Zbawcą – od Adama, Abrahama, po wybrany naród Izraela, apostołów i chrześcijan. Żadna inna część całego sobotniego nabożeństwa, nie wyraża tego głębiej, niż ta właśnie chwila przywitania Boga.

Patrząc na puste krzesła podczas tego przywitania, możemy tylko zgadywać, jaką historię opowiada każde nich. I zastanawiać się, czy istnieje jakiś wspólny mianownik, który łączy je wszystkie i wyjaśnia powód dla którego nie są wtedy zajęte. Trudno sobie wyobrazić, aby taka odpowiedź istniała, gdy widzi się jak wiele jest takich krzeseł – czasem ponad połowa. Poznanie tej odpowiedzi jest jednak potrzebne nam wszystkim, ponieważ razem tworzymy jedno ciało w Chrystusie, a jeśli ono gdzieś niedomaga, wszyscy niedomagamy. Niedomagający lud Boży ma ułatwioną sytuację, ponieważ Chrystus zna nie tylko przyczynę jego ułomności, ale ma również lekarstwo, która pomoże mu stać się silnym i zdrowym (Obj. 3:17-18). Musi jednak Mu uwierzyć i przyjąć lekarstwo wbrew temu co czuje i sądzi o swoim stanie. A czuje się dobrze, mimo, że nie jest z nim najlepiej, czego niestety nie dostrzega. I to jest jego problemem. Jezus zdiagnozował już dolegliwość swojego ludu, z której bierze się większość bolączek jakie go trapi. U jej podstawy leży także przyczyna opuszczania przez nas początku nabożeństwa, apelu ewangelizacyjnego, czy lekcji Szkoły Sobotniej. Tą dolegliwością jest samozadowolenie. To samozadowolenie, w które popadł laodycejski kościół ostatków, najlepiej opisują słowa, jakie wypowiada do siebie: „Bogaty jestem i wzbogaciłem się, i niczego nie potrzebuję” (Obj. 3:17).

Jezus dalej zapewnia, że ten stan samozadowolenia jest dla nas destrukcyjny. To on de facto okrada nas z błogosławieństw, które ma dla nas Bóg i zamyka nasze serca na głos Ducha Świętego. Także z tych, a może szczególnie z tych, udzielanych podczas spotkania z Jego ludem, w uroczystym sobotnim nabożeństwie. Moje, twoje puste krzesło witające Jezusa, wyobraża to, z czego okrada nas nasze samozadowolenie.

Piotr Stanisławski