W jakiej fazie materia — czysta materia — zmutowała się w istoty, które kochają? Czy węgiel i woda, a nawet krew i kości, mogą okazać się ojcami, którzy budują więź ze swymi synami, albo żonami, które kochają swych mężów?

Skulony i obłożony poduszkami na łóżku, na którym powstał z drobinki prochu, siedział mój syn, mój pierworodny. Miał kilka miesięcy. Wyglądał jak dwukilogramowy worek, tyle że miał głowę i uśmiech na oślinionych ustach. Kiedy tak stałem obok niego rozegzaltowany jego radością, nagle fala energii przepłynęła przeze mnie i ogarnęła mojego syna. Pokój zatrzeszczał naelektryzowany miłością, która przelała się ze mnie i połączyła mnie z moim synem.

Zastanawiam się, jak złożona i skomplikowana machina medyczna zinterpretowałaby taką chwilę więzi? Jako uderzenie dopaminy do płata czołowego? Zwężenie naczyń krwionośnych od góry do dołu wzdłuż rdzenia kręgowego? Gwałtowne wydzielanie hormonów? Podniesiony poziom elektrolitów? Być może. Jednak jestem przekonany, że te fizjologiczne procesy nie są w stanie wyjaśnić tego, co się stało.

Tomy rozpraw napisano o tym jednym zdaniu: „Stworzył Bóg człowieka na obraz swój”. Cokolwiek ono oznacza, to z pewnością to, że jako ludzie potrafimy kochać, bo „Bóg jest miłością”.

I tym sposobem dotarliśmy do miejsca, w którym wszelkie naturalistyczne, materialistyczne, a zwłaszcza ewolucyjne teorie więdną i umierają. W jakiej fazie materia — czysta materia — zmutowała się w istoty, które kochają? W paradygmacie przetrwania najlepiej przystosowanych miłość — która jest niczym innym jak poświęceniem się dla drugich kosztem samego siebie — powinna zostać pogrzebana pod dziesięciometrową warstwą gnoju, gdzieś między trylobitami a ramapitekiem.

Clifford Goldstein


Skrót artykułu. Całość już do przeczytania w wersji elektronicznej, PDF lub EPUB miesięcznika „Znaki Czasu” lub w już niebawem wersji papierowej w dużych salonach Empik.